Ernest Skalski Ernest Skalski
1497
BLOG

Wyklęci - remake. Przepraszam

Ernest Skalski Ernest Skalski Polityka Obserwuj notkę 9

 

Generał Leopold Okulicki, Niedźwiadek, ostatni mianowany przez rząd RP na emigracji, komendant Armii Krajowej, rozwiązał ją. Nie przewidywał dalszej walki. Kolejne podziemne struktury; NIE oraz Ruch Oporu Bez Wojny i Dywersji Wolność i Niezawisłość (to była pełna i wiele znacząca nazwa struktury rozpoznawanej jako WIN) miały na celu pracę, powiedzmy formacyjną, kształtowanie świadomości i początkowo naiwną kalkulację na polityczny sukces. WIN przejął jednak oddziały podlegające rozwiązanej Delegaturze Sił Zbrojnych na Kraj. Nie obejmował jednak całości podziemia. Ważna rolę w nim zajmował odrębny nurt narodowy – NSZ i nie tylko. Coraz liczniejsze stawały się też samodzielne oddziały partyzanckie, działające z inicjatywy swoich dowódców.
 
Nie była to, jak głosiła – nie cały czas – propaganda PRL, wojna domowa. Cel, plan, kierownictwo i strukturę w pełnym wymiarze miała tylko jedna strona, władza, nazywająca siebie ludową. A do wojny potrzeba dwóch. Ruch partyzancki wydaje się najtrafniejszym określeniem. Ono nie wartościuje. Nie pasowało do ”reakcyjnych band” i nie mieści się w obowiązującym dzisiaj kanonie Żołnierzy Wyklętych, cokolwiek by ten dwuznaczny termin miał znaczyć. Żaden z tych terminów nie sprzyja spokojnemu opisowi dramatycznych wydarzeń sprzed ponad sześćdziesięciu lat. Dziś problem polega na tym czy chcemy w sferze symbolicznej, lecz wpływającej na życie społeczne, gloryfikować tę bratobójczą walkę, czy też pochylić się ze smutkiem nad tragiczną przeszłością.
 
(W kwestii nie tylko formalnej;
Czytelników, którzy przypomną sobie, że ten artykuł już byłem napisałem rok temu, z góry przepraszam. Ponad pół wieku pracy w mediach, w tym ponad pół dekady w Internecie, przekonało mnie, że tekst dziennikarski jest ulotny. To nie jest trwała praca naukowa, o której zainteresowany wie i do której sięga w razie potrzeby.
 
To co pisałem o Żołnierzach Wyklętych rok temu jest tak samo aktualne i dziś. A nawet bardziej, bo na miejscu czarnej propagandy z lat PRL pojawiły się uproszczone laurki, co zresztą łatwo zrozumieć jako reakcję na lata kłamstw i przemilczeń. Ten nowy, uproszczony obraz przeszłości jest intensywnie utrwalany. Zatem powtarzam te same fakty, wiedząc że większość obecnych czytelników nie pamięta ich z mego zeszłorocznego artykułu i raczej nie miała okazji by się z nimi zapoznać w ostatnich czasach.)
 
 
1. Co ich spychało do lasu
 
Wielu z nich nie widziało innego wyjścia, a niektórzy go naprawdę nie mieli. Władza wielu zmuszała do tego kroku. Z głupoty i bezmyślności, ale też w ramach rozmyślnej prowokacji. By ich w lasach wyłapać i wybić, bo tym się musiało skończyć. Niedawni żołnierze podziemia nie byli w Polsce bezpieczni. Groziło im więzienie, tortury, śmierć. Ucieczka do lasu była ratunkiem na jakiś czas. Były amnestie i chyba większość z nich korzystała. Ale i one nie gwarantowały spokoju. Władza każdego mogła oskarżyć, że znów konspiruje i niejednokrotnie robiła to.
 
 A na co liczyli leśni ? Jakie robili plany kiedy partyzantka wydawała się jeszcze czymś więcej niż aktem rozpaczy ?
 
Z jedenastu polskich powstań, od Konfederacji Barskiej do Warszawskiego tylko jedno, Wielkopolskie, odniosło zamierzony sukces. W pozostałych nie sprawdziły się kalkulacje, ale za każdym razem ktoś coś myślał, planował, kalkulował z większa czy mniejszą – przeważnie mniejszą – dozą realizmu. Powstanie Warszawskie okazało się błędem, lecz było pomyślane jako element trwającej wojny światowej, w której klęska Niemiec była już przesądzona. Polska ze swym legalnym rządem i ze swymi siłami zbrojnymi, których częścią była Armia Krajowa, stanowiła jakiś element sił sojuszniczych i chciała zająć mocną pozycję w obozie zwycięzców.
 
Nie udało się, bo nie mogło się udać, lecz można zrozumieć władze cywilne i wojskowe RP, które wtedy nie były o tym przekonane, a widziały jakaś szansę i chciały ją wykorzystać. Ale już w parę miesięcy później, ci którzy reprezentowali polską myśl polityczną powinni sobie zdawać sprawę, że walka zbrojna z nowym okupantem i jego krajowym reżimem nie ma żadnej przyszłości. Oficerowie, którzy szli ze swymi oddziałami do lasu też wiedzieli, że nie pobiją armii ZSRR i sił reżimowych. Na co zatem liczyli ? Bo przecież nie na to, że wywołają narodowe powstanie, które po pierwsze – było zupełnie nierealne, a gdyby nawet –zostałoby utopione we krwi. Liczyli na III wojnę światową. Na to, że Zachód, uzbrojony w bombę atomową, rozpocznie wyzwolicielską wojnę przeciw Sowietom, bo przecież nas nie zostawi w ich władzy, no a my wszak musimy wziąć udział.
 
Miałem dziesięć lat gdy skończyła się wojna. Zostałem harcerzem i w krakowskim Lasku Wolskim ćwiczyliśmy, tak zwane podchody, szykując się do wojny o wyzwolenie Lwowa i Wilna. Jak na swój wiek byłem dość uświadomiony i osłuchany. Zdawałem sobie sprawę jak powszechna jest niechęć do nowych władz. Jaka pogarda otacza ”demokratów”. Bo władza przedstawiała się nawet nie jako lewicowa, lecz właśnie demokratyczna. I to wystarczyło, by zohydzić słowo ”demokratyczny”. A jednocześnie pamiętam wybuch entuzjazmu na wiadomość o zakończeniu wojny, które przecież nie było już zaskoczeniem. Poza Laskiem Wolskim, z własnej chłopackiej inicjatywy, odgrywało się długo jeszcze wojnę z Niemcami.
 
Dojrzewa już trzecie pokolenie urodzone po wojnie. I nie dziwi, że dla większości ludzi, którzy jej nie pamiętają, jest ona schematem kształtowanym przez aktualne nasilenie propagandy polityczno-historycznej. Propagandę tę jednak prowadzą politycy, historycy, dziennikarze, którzy nie wiedzą, czy nie chcą korzystać z wiedzy jak było naprawdę. Ich oceny wyglądają tak jakby nie zdawali sobie sprawy, że armia sowiecka wkraczała do Polski walcząc z Niemcami. Że władza, choć z mandatu Sowietów, choć wredna, była jednak polska i następowała po latach okupacji niemieckiej. Że chociaż podczas okupacji była Delegatura Rządu RP i była Armia Krajowa, to jednak realną władzę decydującą o życiu i - jak najdosłowniej – o śmierci, sprawowali niemieccy okupanci. Dominującym uczuciem przy końcu wojny była pomimo wszystko – ulga. Terror sowiecki i nowej władzy nie był powszechny, nie stwarzał, w przeciwieństwie do okupacji niemieckiej, zagrożenia wolności i życia dla wszystkich.
 
Dla jasności pozwolę sobie powtórzyć to co pisałem wielokrotnie w wielu miejscach; w skali historii i w skali świata, jeśli mierzyć czasem trwania, zasięgiem, liczbą ofiar i tworzeniem utopii gospodarczej, komunizm był/jest o wiele większym nieszczęściem od nazizmu. Polska była ofiarą obu totalitaryzmów, ale dla nas akurat niemiecka okupacja w ciągu sześciu lat okazała się większym – jeszcze większym ? a tak ! - nieszczęściem niż prawie pół wieku sowieckiej dominacji i rodzimy realny socjalizm. W momencie zakończenia wojny było nas na dawnych/nowych ziemiach polskich, od Zbrucza do Odry o 9 milionów mniej niż w Drugiej Rzeczpospolitej, z czego dwie trzecie straciło życie. Jedna trzecia majątku narodowego była w ruinie, a gospodarka i życie społeczne znajdowały się w stanie prawie całkowitej dezorganizacji.
 
Reakcja narodu była taka sama jak po najeździe tatarskim, rajdach husytów, Potopie, oraz zniszczeniach i przemieszczeniach I wojny światowej i wojny z bolszewikami. Nadrzędnym imperatywem stała się odbudowa mniej więcej normalnej egzystencji, niezależnie od tego co myślano i mówiono o nowej władzy. Tylko ona mogła zorganizować odbudowę kolejnictwa i wszelkiej infrastruktury, aparatu oświaty, służby zdrowia i … wymiaru sprawiedliwości. I owszem! Była rozbuchana przestępczość kryminalna, były ogromne zaległości w sprawach cywilnych. I do tego realnie wykonywana władza musiała zorganizować zagospodarowywanie Ziem Odzyskanych – takie było przez lata nazewnictwo – a w tym masowe przesiedlenia. Na tym odcinku struktury podziemne akceptowały współpracę z władzą i nie przypadkowo wicepremier Władysław Gomułka zrobił się jednocześnie ministrem ziem odzyskanych.
 
Miliony ludzi przemieszczały się w różnych kierunkach. Ruch z Kresów na Ziemie Odzyskane, a z nich do Niemiec nie był jedyny. Wracały setki tysięcy z obozów niemieckich i sowieckich, z frontów, które nie były porównywalne z obecnymi misjami w Iraku i w Afganistanie. I jakoś nikt nie leczył ”urazów stresu bojowego” ( jest taki oddział w szpitalu MON, na Szaserów w Warszawie ) ni traumy poobozowej. Trzeba było na nowo urządzać się życiu, nadrabiać stracone lata. Powszechna niechęć do nowej władzy nie przejawiała się w powszechnej chęci dawania jej zbrojnego oporu. A bardzo szybko zaczęli się pojawiać beneficjenci nowego systemu. I to na masową skalę. Każda władza zawsze znajduje chętnych do uczestnictwa w jej aparacie. Ale nie tylko o nich chodziło.
 
2. Brali, nie kwitując
 
Symbolem elegancji pozostawał jeszcze długo, nawet znoszony, przedwojenny garnitur z bielskiej, a jeszcze lepiej z angielskiej, wełny, lecz dla milionów ludzi sytuacja życiowa stawała się lepsza nie tylko w porównaniu z okupacyjną, lecz również z tą sprzed trzydziestego dziewiątego roku.
 
Inteligencja wyszła z wojny zdziesiątkowana. Mordowali ją celowo obaj okupanci, ginęła na frontach i w podziemiu, a po wojnie wielka jej część nie chciała i nie mogła wrócić do kraju. Ktoś musiał zastąpić tych ludzi i była to droga szybkiego awansu dla tych, którzy nie widzieli dla siebie takiej perspektywy przed wojną.
 
Tu dygresja, wydaje się, nieodzowna. Możemy, nie popełniając błędu, jednym zdaniem powiedzieć, że w latach 1795 – 1918 Polska nie miała swojego państwa i była rządzona przez zaborców. Zapewne więc kiedyś okres 1944 – 1989 da się opisać jednym ogólnym zdaniem. Jednakże nie naruszając ogólnej oceny tego okresu, należy w nim wydzielić różne okresy, przy czy czym różnice między nimi były dla wielu ludzi różnicą miedzy życiem i śmiercią. Dosłownie.
 
Otóż w tym pierwszym okresie, do 1947 roku, włącznie, była to dyktatura bezwzględna, lecz jeszcze nie totalitarna. Nie było mowy o komunizmie, nie wymuszano ideowych deklaracji, nie było kultu Stalina, nie słyszano jeszcze o realizmie socjalistycznym, nie atakowano otwarcie Kościoła, raczej nawet kokietowano go, zapowiadano, że kołchozów w Polsce ma nie być, prywatną inicjatywę zachęcano i jednocześnie żyłowano w ramach walki ze spekulacją, lecz nie było jeszcze niszczącej ją programowo bitwy o handel.
 
W takich warunkach nawet przedwojenni inteligenci biorąc się do, koniecznej wszak, pracy jeszcze mogli uważać, że tylko odbudowują kraj, a nie deklarują się politycznie i nie budują nowego ustroju. Nie pracowali dla władzy, której nadal nie szanowali i nie lubili. Zaczadzenie ideologiczne, osławione ”ukąszenie heglowskie” u jednych i zwykły oportunizm u innych, następowało po 1947 roku, gdy było jasne, że już klamka zapadła. Trzeba też pamiętać o licznych rzeszach zajmujących wakujące inteligenckie stanowiska. Ci ludzie też mogli nowej władzy nie lubić, lecz wiedzieli, że jej zawdzięczają swój awans.
 
Przedwojenna Polska była krajem ogromnego strukturalnego bezrobocia i biedy na niewyobrażalną dziś skalę. Przy końcu wojny bieda była per saldo większa, lecz szybko zaczęło się okazywać, że nie ma bezrobocia. Przedwojenna klasa robotnicza też była zdziesiątkowana przez wojnę, a nowy ustrój degradował ją przy programowej apoteozie. W pierwszych latach broniła się, wybuchały strajki, później starannie przemilczane. Lecz szybko została ona zdominowana przez napływ pracowników z przeludnionych wsi i przez tych miastowych, którzy dawniej nie mogli liczyć na stałe zajęcie. Nie wydaje się by ci ludzie kiedykolwiek – jeśli nie liczyć tak zwanego aktywu robotniczego, czyli wszelkich działaczy – stali się entuzjastami nowego systemu. Nie byli jednak oparciem dla zbrojnego podziemia.
 
Jego obecność była powszechnie odczuwalna. Wywoływała bardzo różne uczucia. Nienawiść, strach, irytację, zrozumienie, sympatię. Lecz nawet ona nie przekładała się na czynne poparcie leśnych, a tym bardziej na napływ ochotników do lasu. Po straszliwej wojnie, serii klęsk, po stratach i cierpieniach brakowało chętnych na udział w beznadziejnym przedsięwzięciu, nawet jeśli skądinąd uważało się je za słuszne. Coraz mniej jednak tak uważało. Również w lasach.
 
3. Jedna bomba atomowa…
 
…i wrócimy wnet do Lwowa. Co ta bomba przy okazji rozwali jakby nikogo nie obchodziło. Dziś się może wydawać, że to już wtedy był gorzki żart i figura retoryczna. Ale byli tacy, którzy wierzyli. Szczególnie w lasach. 
 
Początek zimnej wojny datuje się od przemówienia Winstona Churchilla w Fulton, 5 marca 1946 roku, kiedy wprowadził pojęcie żelaznej kurtyny, rozciągniętej od Szczecina nad Bałtykiem do Triestu nad Adriatykiem. Ale to był dopiero opis podziału Europy. Natomiast rozgrywka Wschód – Zachód zaczęła się parę miesięcy później.
 
W roku 1946 Stalin podobno miał wylew i Wiaczesław Mołotow przejawił własną inicjatywę. Podział Niemiec na dwa państwa nie był jeszcze do końca przesądzony i Mołotow dał do zrozumienia, że nie jest też przesądzona granica na Odrze i Nysie i że można by ją zrewidować na korzyść Niemiec, lecz proradzieckich rzecz jasna. W odpowiedzi amerykański sekretarz stanu James F. Byrnes wygłosił 6 września przemówienie w Stuttgarcie, w którym z grubsza powiedział to samo, odwracając sytuację. Pozycję miał o tyle słabszą, że Zachód miał swoje strefy okupacyjne na zachodzie Niemiec, a linia Odry i Nysy była kontrolowana przez ZSRR. Bać trzeba się więc było protektora, który dopuszczał możliwość przehandlowania naszych granic, ale w Polsce nagłośniono przemówienie Byrnesa. Pamiętam jakiś wiec protestacyjny, gdzieś na Dolnym Śląsku i wrzeszczącego na nim generała. Chyba to był Zawadzki, ale nie Aleksander, lecz jakiś inny. Władza dostała do dyspozycji straszak niemiecki, którym posługiwała się do drugiego upadku Gomułki. A jeszcze nawet w stanie wojennym.
 
Z punktu widzenia tzw. obozu londyńskiego, podziemia w kraju i harcerzy z Lasku Wolskiego napięcie między niedawnymi sojusznikami mogło doprowadzić do wojny ludów, o którą modlił się Mickiewicz i która przyniosła Polsce wolność w roku 1918. Jej perspektywa uzasadniałaby prowadzenie walki partyzanckiej gdyby wybuch miał nastąpić niebawem. W dłuższej perspektywie jednak praktyczne by były raczej przygotowania w ścisłej konspiracji i praca wywiadowcza na rzecz zachodnich sojuszników. Do tej taktyki usiłowano przystąpić, w kraju i na Zachodzie, kiedy ruch partyzancki był już rozgromiony, lecz pozostała po n im konspiracja była infiltrowana i wręcz prowadzona przez bezpiekę. Skończyła ona tę grę, inscenizując spektakularną wpadkę tej konspiracji, kompromitację części emigracji politycznej oraz wywiadów USA i Wielkiej Brytanii. Ale to był późniejszy skutek, w roku 1953 – tzw. afera Bergu. 
 
Zaraz po wojnie dość sprawnie jeszcze funkcjonował ”Londyn” przez co należy rozumieć ówczesną emigrację polityczną. Ministrowie, generałowie zdążyli już byli poznać Zachód od strony politycznej i możliwości wojennych. Mogli i powinni byli wiedzieć, że Zachód też łapał oddech po morderczej wojnie, cieszył się pokojem, bezpieczeństwem, liczył poniesione straty i martwił się o przyszłość. W dodatku wąsaty uncle Joe, jego Russia i Red Army (już zresztą w tym momencie Sowiecka a nie Czerwona) cieszyli się jeszcze dość powszechną sympatią, jako niedawni sojusznicy. Jeszcze nie zadziałał plan Marshala. Komuniści współrządzili w Francji, byli wielką siłą polityczną we Włoszech. Pomysł, że demokratyczne rządy Zachodu podejmą wyniszczającą wojnę ze swoim wielkim i potężnym sojusznikiem w interesie kłopotliwego sojusznika był czystą abstrakcją.
 
Zresztą już w przemówieniu w Fulton Churchill powiedział, że sowiecki ekspansjonizm nie znaczy, że Moskwa chce wojny. Amerykańska, a potem natowska strategia zawarta została w słowie cointaiment - powstrzymywanie, odpychanie. Wojna Wschód – Zachód w Europie, na podobieństwo obu wojen światowych, stawała się możliwa raczej na skutek błędu, wypadku przy pracy. Obóz niepodległościowy jednakże przewidywał jej wyzwolicielski charakter, ale nie chciał brać pod uwagę niszczycielskich skutków jej przebiegu dla Polski i tego, że główną stawką w tej rozgrywce mogła być nie Polska a Niemcy.
 
W lasach nad Narwią partyzanci mogli sobie takie rozważania darować. Lecz ministrowie i generałowie ? Może myśleli, że zbrojne podziemie w Polsce, którym przecież nie kierowali, jakoś podtrzymuje ich pozycje, czy zachęca Zachód do interwencji. Generał Anders wybuch powstania w Warszawie uznał nawet nie za błąd, ale za zbrodnię. Realistycznie oceniał jego szanse. A po wojnie, kiedy to miał wrócić na białym koniu, nie wzywał by zaprzestać przelewania polskiej krwi w beznadziejnej walce. Liczył na trzecią światową. Zwrócił się do Waszyngtonu z propozycją odbudowy polskiej armii na Zachodzie, mającej brać udział w trzeciej wojnie światowej, na którą liczył. Ale to było w roku 1950 kiedy zbrojne podziemie w Polsce praktycznie nie istniało już od dwóch lat.
 
4. Klęska
 
Aleksander Fadiejew, sowiecki pisarz i działacz na odcinku kultury, zostawił po sobie jedną naprawdę dobrą książkę. To ”Klęska”, z której po latach zapamiętałem tę jedną scenę. Wojna domowa, Daleki Wschód czy Syberia. Czerwoni partyzanci, padający z głodu i ze zmęczenia, lokują się w obejściu chłopa, Koreańczyka. Szukają pożywienia i znajdują przemyślnie schowane prosię. Gospodarz, jego żona i dzieci, wszyscy zrozpaczeni i przerażeni, błagają dowódcę by je zostawił. To jest jedyne ich pożywienie na zimę. Dowódca jest przybity. Święcie wierzy w szlachetne cele rewolucji. Jest przekonany, że walczy o lepsze życie dla takich właśnie ludzi. Wie, że nie mają oni niczego innego do jedzenia i jednocześnie wie, że za chwilę każe zaszlachtować prosiaka. Jego ludzie zjedzą jeden posiłek i będą w stanie przemaszerować jeszcze kawałek.
 
Realista oceniający ten opis zapewne uznałby za mało realną jedynie rozterkę dowódcy.
 
Tyle się pisało, pisze i będzie pisać o partyzantce, o wszelkich aspektach jej działania, stosunkowo niewiele uwagi poświęcając jej czynnościom kwatermistrzowskim. Partyzanci przede wszystkim stale potrzebują jedzenia. Potrzebny im bywał transport; konie i wozy. Muszą nieraz uzupełnić garderobę i obuwie. Czasem przenocować w jakimś obejściu. Zapewnić w nim bezpieczeństwo rannym i chorym. To wszystko może im zapewnić jedynie teren, na którym akurat działają. Czyli praktycznie chłopi.
 
Polska wieś w okolicach 1945 roku znajdowała się w dość specyficznej sytuacji. Z jednej strony, żywność była, niekiedy dosłownie, na wagę złota. Może dlatego, że brakowało jej również na wsi. Mężczyźni poszli do wojska w trzydziestym dziewiątym i daleko nie wszyscy jeszcze wrócili. Młodzież płci obojga była wywożona na roboty do Reichu. Przez Polskę w okresie kilku lat dwukrotnie przewalił się front z milionowymi armiami.  Różnie się to nazywało, przeważnie kontygenty, lecz ściągała je bezwzględnie władza niemiecka, a po niej i polska. Wieś była ograbiona, pozbawiona środków produkcji i nie bardzo miał kto produkować.
 
I na tym tle należy rozpatrywać zaopatrywanie partyzantek, bo było ich kilka. Armia Krajowa, Narodowe Siły Zbrojne, Bataliony Chłopskie. To te większe znane i uznane. Do tego wiele różnych, lokalnych i wędrujących oddziałów, z różnie nazywających się organizacji podziemnych. Samodzielne grupy uciekinierów z gett i z obozów dla jeńców sowieckich. Z czasem pojawiała się Gwardia, potem Armia Ludowa. W miarę zbliżania się frontu nadchodziły oddziały partyzantki sowieckiej. Już później, w południowo wschodnich rejonach zjawiły się wypierane z Ukrainy oddziały UPA.
 
Działania partyzantów powodowały wysyłanie oddziałów karnych Wehrmachtu, wszelakich sił policyjnych, pacyfikacje. Obie strony wymuszały informacje, powoływały szpiegów i szukały szpiegów przeciwnika. Karano za udzielanie informacji i wszelakiej pomocy to Niemcom, to partyzantom. Postępowanie było przyśpieszone, kary natychmiastowe. Pobicia, zabójstwa, gwałty. Konfiskaty, czyli rabunki. Do tego nieraz na jednym terenie pojawiały się partyzantki walczące przeciw sobie nawzajem. Plagą też były liczne bandy rabunkowe, programowo bardzo brutalne. Niekiedy podszywały się pod znane struktury. Te, dopóki były centralnie dowodzone, starały się niezbyt skutecznie utrzymywać jakiś porządek. Było to trudne. Skład osobowy wielu terenowych oddziałów niekoniecznie przypominał młodzież z warszawskiej AK.
 
Chłopi też nie byli zwolennikami nowej władzy. Reforma rolna nie dotyczyła wszystkich, raczej bezrolnych i robotników rolnych niż gospodarzy. Nie budziła na wsi powszechnego entuzjazmu. Ale też niekoniecznie budziła entuzjazmu kontynuacja partyzantki już po odejściu Niemców, kiedy wymęczona wieś najbardziej liczyła na dawno oczekiwany spokój. Chłop publicznie wybatożony za wzięcie ziemi z reformy nie stawał się zwolennikiem leśnych.
 
Partyzantka tego okresu stawała się coraz bardziej wędrowna. Na autentyczne poparcie łatwiej może liczyć partyzantka lokalna. Nie bytuje ona w lasach, czy w górach, lecz składa się z miejscowych, którzy w dzień robią w swych gospodarstwach, a od czasu do czasu skrzykują się, wygrzebują ukrytą broń i ruszają na akcję. Taka przetrwała na zachodniej Ukrainie do lat pięćdziesiątych. – Automaty tam dadzą czy brać swoje ? – pytali w popularnej sowieckiej anegdocie tamtejsi rekruci na zebraniu informacyjnym. Ale oddział, który przychodził z Wileńszczyzny na Mazowsze, czy z Wołynia w Lubelskie miał problemy. Lokalna władza przeważnie nie składała się z przysłanych z Moskwy emisariuszy. To miejscowi szli do lokalnej milicji  czy nawet powiatowego UB, zajmowali stanowiska w urzędzie gminnym. Krewni, sąsiedzi traktowali ich nieraz jako swoich na urzędzie, co to mogą ostrzec, pomóc, czy przymknąć oczy. Dla partyzantów byli to zdrajcy wysługujący się sowietom, członkowie komunistycznej władzy, których należy likwidować. Tym słowem często się określało zabójstwo.
 
Nurt narodowy w partyzantce za wrogów uznawał nie tylko przedstawicieli władz lecz również mniejszości narodowe. Zabijał więc Białorusinów i Żydów. Nie tylko tych z UB i z PPR, ale jak leci, choćby wyciąganych z zatrzymywanych pociągów.
 
Partyzanci w większości mieli za sobą lata walki, wyrzeczeń, niebezpieczeństw. Przed sobą zaś nie widzieli szans na pomyślne wyjście. Wokół siebie odczuwali coraz większe niezrozumienie, niechęć i zdradę. W coraz większym stopniu zdawali sobie sprawę, że są już zwierzyną łowną, a nie stroną konfliktu. W takich warunkach w ludziach rodzi się brak współczucia dla innych, zaciekłość i okrucieństwo. Podobnie było po stronie władzy, która też słusznie czuła się zagrożona.
 
Były to czasy kiedy łatwo się zabijało. Jeden z nielicznych już ”wyklętych” opowiadał w rozmowie z dziennikarzem z okazji nowego święta, że trudno mu było strzelać do polskich żołnierzy, ale nie miał żadnych oporów jeśli chodziło o ubeków i ruskich. Do UB raczej nie brali na siłę. Kto tam szedł wiedział, że się naraża. Z żołnierzami sprawa wydaje się bardziej skomplikowana. Również z sowieckimi. W trzydziestym dziewiątym Armia Czerwona po prostu najechała Polskę, działając wspólnie i w porozumieniu z Niemcami. W latach 1944 i 1945 armia ta zniewalała Polaków, lecz jednocześnie ratowała przed Niemcami. ”Ocaliliście, ale nie wyzwoliliście” – formuła Jerzego Pomianowskiego najlepiej oddaje charakter ówczesnej sytuacji.
 
Żywotnym i realnym – co ważne – interesem Polaków było jak najszybsze zwycięskie zakończenie wojny z Niemcami. Każdy jej dzień oznaczał nowe ofiary. A Stalin już się tak bardzo nie śpieszył. Swój udział w Niemczech miał już umówiony z zachodnimi sojusznikami, a po drodze realizował podporządkowanie sobie Polski i innych krajów. Dlatego nie wykorzystał Powstania Warszawskiego dla przyspieszenia marszu na zachód. Dlatego rozprawiał się z partyzantami AK na Wileńszczyźnie i na Wołyniu, którzy zamierzali być i już byli sojusznikami w walce przeciw III Rzeszy. Polacy w wielu miejscach nawiązywali stosunki, czy nawet krótkotrwałą współpracę z sowieckim wojskiem, lecz napadani, bronili się, unikając nierównej walki gdzie mogli, Ale też kiedy mogli atakowali. W dawnym ZSRR ciągle nie rozumieją dlaczego niewdzięczni Polacy zabijali swoich wyzwolicieli.
 
Pierwsza Dywizja, Pierwszy Korpus, a na terenach podległych PKWN była już Pierwsza Armia. Znalazło się w niej i walczyło sporo akowców, choć niebezpieczeństwo groziło im nie tylko ze strony Niemców lecz również kontrwywiadu polskiego i sowieckiego. Formowano Drugą Armię i planowano sformowanie też trzeciej. Nie wyszło na skutek kolosalnej dezercji. Wielka część dezerterów znalazła się w lesie. Można ich zrozumieć, mają teraz swe święto. A co z tymi, którzy zostali, przełamywali Wał Pomorski, forsowali Odrę i Nysę, zdobywali Berlin ?
 
Już wkrótce jakaś ich cześć, wcielona do Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i pozostająca w szeregach WP walczyła ze swymi niedoszłymi towarzyszami broni.
 
P.S. Raz jeszcze przepraszam za powtórkę, jeśli ktoś czuje się urażony.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Wyklęci - remake
Generał Leopold Okulicki, Niedźwiadek, ostatni mianowany przez rząd RP na emigracji, komendant Armii Krajowej, rozwiązał ją. Nie przewidywał dalszej walki. Kolejne podziemne struktury; NIE oraz Ruch Oporu Bez Wojny i Dywersji Wolność i Niezawisłość (to była pełna i wiele znacząca nazwa struktury rozpoznawanej jako WIN) miały na celu pracę, powiedzmy formacyjną, kształtowanie świadomości i początkowo naiwną kalkulację na polityczny sukces. WIN przejął jednak oddziały podlegające rozwiązanej Delegaturze Sił Zbrojnych na Kraj. Nie obejmował jednak całości podziemia. Ważna rolę w nim zajmował odrębny nurt narodowy – NSZ i nie tylko. Coraz liczniejsze stawały się też samodzielne oddziały partyzanckie, działające z inicjatywy swoich dowódców.
 
Nie była to, jak głosiła – nie cały czas – propaganda PRL, wojna domowa. Cel, plan, kierownictwo i strukturę w pełnym wymiarze miała tylko jedna strona, władza, nazywająca siebie ludową. A do wojny potrzeba dwóch. Ruch partyzancki wydaje się najtrafniejszym określeniem. Ono nie wartościuje. Nie pasowało do ”reakcyjnych band” i nie mieści się w obowiązującym dzisiaj kanonie Żołnierzy Wyklętych, cokolwiek by ten dwuznaczny termin miał znaczyć. Żaden z tych terminów nie sprzyja spokojnemu opisowi dramatycznych wydarzeń sprzed ponad sześćdziesięciu lat. Dziś problem polega na tym czy chcemy w sferze symbolicznej, lecz wpływającej na życie społeczne, gloryfikować tę bratobójczą walkę, czy też pochylić się ze smutkiem nad tragiczną przeszłością.
 
(W kwestii nie tylko formalnej;
Czytelników, którzy przypomną sobie, że ten artykuł już byłem napisałem rok temu, z góry przepraszam. Ponad pół wieku pracy w mediach, w tym ponad pół dekady w Internecie, przekonało mnie, że tekst dziennikarski jest ulotny. To nie jest trwała praca naukowa, o której zainteresowany wie i do której sięga w razie potrzeby.
 
To co pisałem o Żołnierzach Wyklętych rok temu jest tak samo aktualne i dziś. A nawet bardziej, bo na miejscu czarnej propagandy z lat PRL pojawiły się uproszczone laurki, co zresztą łatwo zrozumieć jako reakcję  lata kłamstw i przemilczeń. Ten uproszczony obraz przeszłości jest intensywnie utrwalany. Zatem powtarzam te same fakty, wiedząc że większość obecnych czytelników nie pamięta ich z mego zeszłorocznego artykułu i raczej nie miała okazji by się z nimi zapoznać w ostatnich czasach.)
 
 
1. Co ich spychało do lasu
 
Wielu z nich nie widziało innego wyjścia, a niektórzy go naprawdę nie mieli. Władza wielu zmuszała do tego kroku. Z głupoty i bezmyślności, ale też w ramach rozmyślnej prowokacji. By ich w lasach wyłapać i wybić, bo tym się musiało skończyć. Niedawni żołnierze podziemia nie byli w Polsce bezpieczni. Groziło im więzienie, tortury, śmierć. Ucieczka do lasu była ratunkiem na jakiś czas. Były amnestie i chyba większość z nich korzystała. Ale i one nie gwarantowały spokoju. Władza każdego mogła oskarżyć, że znów konspiruje i niejednokrotnie robiła to.
 
 A na co liczyli leśni ? Jakie robili plany kiedy partyzantka wydawała się jeszcze czymś więcej niż aktem rozpaczy ?
 
Z jedenastu polskich powstań, od Konfederacji Barskiej do Warszawskiego tylko jedno, Wielkopolskie, odniosło zamierzony sukces. W pozostałych nie sprawdziły się kalkulacje, ale za każdym razem ktoś coś myślał, planował, kalkulował z większa czy mniejszą – przeważnie mniejszą – dozą realizmu. Powstanie Warszawskie okazało się błędem, lecz było pomyślane jako element trwającej wojny światowej, w której klęska Niemiec była już przesądzona. Polska ze swym legalnym rządem i ze swymi siłami zbrojnymi, których częścią była Armia Krajowa, stanowiła jakiś element sił sojuszniczych i chciała zająć mocną pozycję w obozie zwycięzców.
 
Nie udało się, bo nie mogło się udać, lecz można zrozumieć władze cywilne i wojskowe RP, które wtedy nie były o tym przekonane, a widziały jakaś szansę i chciały ją wykorzystać. Ale już w parę miesięcy później, ci którzy reprezentowali polską myśl polityczną powinni sobie zdawać sprawę, że walka zbrojna z nowym okupantem i jego krajowym reżimem nie ma żadnej przyszłości. Oficerowie, którzy szli ze swymi oddziałami do lasu też wiedzieli, że nie pobiją armii ZSRR i sił reżimowych. Na co zatem liczyli ? Bo przecież nie na to, że wywołają narodowe powstanie, które po pierwsze – było zupełnie nierealne, a gdyby nawet –zostałoby utopione we krwi. Liczyli na III wojnę światową. Na to, że Zachód, uzbrojony w bombę atomową, rozpocznie wyzwolicielską wojnę przeciw Sowietom, bo przecież nas nie zostawi w ich władzy, no a my wszak musimy wziąć udział.
 
Miałem dziesięć lat gdy skończyła się wojna. Zostałem harcerzem i w krakowskim Lasku Wolskim ćwiczyliśmy, tak zwane podchody, szykując się do wojny o wyzwolenie Lwowa i Wilna. Jak na swój wiek byłem dość uświadomiony i osłuchany. Zdawałem sobie sprawę jak powszechna jest niechęć do nowych władz. Jaka pogarda otacza ”demokratów”. Bo władza przedstawiała się nawet nie jako lewicowa, lecz właśnie demokratyczna. I to wystarczyło, by zohydzić słowo ”demokratyczny”. A jednocześnie pamiętam wybuch entuzjazmu na wiadomość o zakończeniu wojny, które przecież nie było już zaskoczeniem. Poza Laskiem Wolskim, z własnej chłopackiej inicjatywy, odgrywało się długo jeszcze wojnę z Niemcami.
 
Dojrzewa już trzecie pokolenie urodzone po wojnie. I nie dziwi, że dla większości ludzi, którzy jej nie pamiętają, jest ona schematem kształtowanym przez aktualne nasilenie propagandy polityczno-historycznej. Propagandę tę jednak prowadzą politycy, historycy, dziennikarze, którzy nie wiedzą, czy nie chcą korzystać z wiedzy jak było naprawdę. Ich oceny wyglądają tak jakby nie zdawali sobie sprawy, że armia sowiecka wkraczała do Polski walcząc z Niemcami. Że władza, choć z mandatu Sowietów, choć wredna, była jednak polska i następowała po latach okupacji niemieckiej. Że chociaż podczas okupacji była Delegatura Rządu RP i była Armia Krajowa, to jednak realną władzę decydującą o życiu i - jak najdosłowniej – o śmierci, sprawowali niemieccy okupanci. Dominującym uczuciem przy końcu wojny była pomimo wszystko – ulga. Terror sowiecki i nowej władzy nie był powszechny, nie stwarzał, w przeciwieństwie do okupacji niemieckiej, zagrożenia wolności i życia dla wszystkich.
 
Dla jasności pozwolę sobie powtórzyć to co pisałem wielokrotnie w wielu miejscach; w skali historii i w skali świata, jeśli mierzyć czasem trwania, zasięgiem, liczbą ofiar i tworzeniem utopii gospodarczej, komunizm był/jest o wiele większym nieszczęściem od nazizmu. Polska była ofiarą obu totalitaryzmów, ale dla nas akurat niemiecka okupacja w ciągu sześciu lat okazała się większym – jeszcze większym ? a tak ! - nieszczęściem niż prawie pół wieku sowieckiej dominacji i rodzimy realny socjalizm. W momencie zakończenia wojny było nas na dawnych/nowych ziemiach polskich, od Zbrucza do Odry o 9 milionów mniej niż w Drugiej Rzeczpospolitej, z czego dwie trzecie straciło życie. Jedna trzecia majątku narodowego była w ruinie, a gospodarka i życie społeczne znajdowały się w stanie prawie całkowitej dezorganizacji.
 
Reakcja narodu była taka sama jak po najeździe tatarskim, rajdach husytów, Potopie, oraz zniszczeniach i przemieszczeniach I wojny światowej i wojny z bolszewikami. Nadrzędnym imperatywem stała się odbudowa mniej więcej normalnej egzystencji, niezależnie od tego co myślano i mówiono o nowej władzy. Tylko ona mogła zorganizować odbudowę kolejnictwa i wszelkiej infrastruktury, aparatu oświaty, służby zdrowia i … wymiaru sprawiedliwości. I owszem! Była rozbuchana przestępczość kryminalna, były ogromne zaległości w sprawach cywilnych. I do tego realnie wykonywana władza musiała zorganizować zagospodarowywanie Ziem Odzyskanych – takie było przez lata nazewnictwo – a w tym masowe przesiedlenia. Na tym odcinku struktury podziemne akceptowały współpracę z władzą i nie przypadkowo wicepremier Władysław Gomułka zrobił się jednocześnie ministrem ziem odzyskanych.
 
Miliony ludzi przemieszczały się w różnych kierunkach. Ruch z Kresów na Ziemie Odzyskane, a z nich do Niemiec nie był jedyny. Wracały setki tysięcy z obozów niemieckich i sowieckich, z frontów, które nie były porównywalne z obecnymi misjami w Iraku i w Afganistanie. I jakoś nikt nie leczył ”urazów stresu bojowego” ( jest taki oddział w szpitalu MON, na Szaserów w Warszawie ) ni traumy poobozowej. Trzeba było na nowo urządzać się życiu, nadrabiać stracone lata. Powszechna niechęć do nowej władzy nie przejawiała się w powszechnej chęci dawania jej zbrojnego oporu. A bardzo szybko zaczęli się pojawiać beneficjenci nowego systemu. I to na masową skalę. Każda władza zawsze znajduje chętnych do uczestnictwa w jej aparacie. Ale nie tylko o nich chodziło.
 
2. Brali, nie kwitując
 
Symbolem elegancji pozostawał jeszcze długo, nawet znoszony, przedwojenny garnitur z bielskiej, a jeszcze lepiej z angielskiej, wełny, lecz dla milionów ludzi sytuacja życiowa stawała się lepsza nie tylko w porównaniu z okupacyjną, lecz również z tą sprzed trzydziestego dziewiątego roku.
 
Inteligencja wyszła z wojny zdziesiątkowana. Mordowali ją celowo obaj okupanci, ginęła na frontach i w podziemiu, a po wojnie wielka jej część nie chciała i nie mogła wrócić do kraju. Ktoś musiał zastąpić tych ludzi i była to droga szybkiego awansu dla tych, którzy nie widzieli dla siebie takiej perspektywy przed wojną.
 
Tu dygresja, wydaje się, nieodzowna. Możemy, nie popełniając błędu, jednym zdaniem powiedzieć, że w latach 1795 – 1918 Polska nie miała swojego państwa i była rządzona przez zaborców. Zapewne więc kiedyś okres 1944 – 1989 da się opisać jednym ogólnym zdaniem. Jednakże nie naruszając ogólnej oceny tego okresu, należy w nim wydzielić różne okresy, przy czy czym różnice między nimi były dla wielu ludzi różnicą miedzy życiem i śmiercią. Dosłownie.
 
Otóż w tym pierwszym okresie, do 1947 roku, włącznie, była to dyktatura bezwzględna, lecz jeszcze nie totalitarna. Nie było mowy o komunizmie, nie wymuszano ideowych deklaracji, nie było kultu Stalina, nie słyszano jeszcze o realizmie socjalistycznym, nie atakowano otwarcie Kościoła, raczej nawet kokietowano go, zapowiadano, że kołchozów w Polsce ma nie być, prywatną inicjatywę zachęcano i jednocześnie żyłowano w ramach walki ze spekulacją, lecz nie było jeszcze niszczącej ją programowo bitwy o handel.
 
W takich warunkach nawet przedwojenni inteligenci biorąc się do, koniecznej wszak, pracy jeszcze mogli uważać, że tylko odbudowują kraj, a nie deklarują się politycznie i nie budują nowego ustroju. Nie pracowali dla władzy, której nadal nie szanowali i nie lubili. Zaczadzenie ideologiczne, osławione ”ukąszenie heglowskie” u jednych i zwykły oportunizm u innych, następowało po 1947 roku, gdy było jasne, że już klamka zapadła. Trzeba też pamiętać o licznych rzeszach zajmujących wakujące inteligenckie stanowiska. Ci ludzie też mogli nowej władzy nie lubić, lecz wiedzieli, że jej zawdzięczają swój awans.
 
Przedwojenna Polska była krajem ogromnego strukturalnego bezrobocia i biedy na niewyobrażalną dziś skalę. Przy końcu wojny bieda była per saldo większa, lecz szybko zaczęło się okazywać, że nie ma bezrobocia. Przedwojenna klasa robotnicza też była zdziesiątkowana przez wojnę, a nowy ustrój degradował ją przy programowej apoteozie. W pierwszych latach broniła się, wybuchały strajki, później starannie przemilczane. Lecz szybko została ona zdominowana przez napływ pracowników z przeludnionych wsi i przez tych miastowych, którzy dawniej nie mogli liczyć na stałe zajęcie. Nie wydaje się by ci ludzie kiedykolwiek – jeśli nie liczyć tak zwanego aktywu robotniczego, czyli wszelkich działaczy – stali się entuzjastami nowego systemu. Nie byli jednak oparciem dla zbrojnego podziemia.
 
Jego obecność była powszechnie odczuwalna. Wywoływała bardzo różne uczucia. Nienawiść, strach, irytację, zrozumienie, sympatię. Lecz nawet ona nie przekładała się na czynne poparcie leśnych, a tym bardziej na napływ ochotników do lasu. Po straszliwej wojnie, serii klęsk, po stratach i cierpieniach brakowało chętnych na udział w beznadziejnym przedsięwzięciu, nawet jeśli skądinąd uważało się je za słuszne. Coraz mniej jednak tak uważało. Również w lasach.
 
3. Jedna bomba atomowa…
 
…i wrócimy wnet do Lwowa. Co ta bomba przy okazji rozwali jakby nikogo nie obchodziło. Dziś się może wydawać, że to już wtedy był gorzki żart i figura retoryczna. Ale byli tacy, którzy wierzyli. Szczególnie w lasach. 
 
Początek zimnej wojny datuje się od przemówienia Winstona Churchilla w Fulton, 5 marca 1946 roku, kiedy wprowadził pojęcie żelaznej kurtyny, rozciągniętej od Szczecina nad Bałtykiem do Triestu nad Adriatykiem. Ale to był dopiero opis podziału Europy. Natomiast rozgrywka Wschód – Zachód zaczęła się parę miesięcy później.
 
W roku 1946 Stalin podobno miał wylew i Wiaczesław Mołotow przejawił własną inicjatywę. Podział Niemiec na dwa państwa nie był jeszcze do końca przesądzony i Mołotow dał do zrozumienia, że nie jest też przesądzona granica na Odrze i Nysie i że można by ją zrewidować na korzyść Niemiec, lecz proradzieckich rzecz jasna. W odpowiedzi amerykański sekretarz stanu James F. Byrnes wygłosił 6 września przemówienie w Stuttgarcie, w którym z grubsza powiedział to samo, odwracając sytuację. Pozycję miał o tyle słabszą, że Zachód miał swoje strefy okupacyjne na zachodzie Niemiec, a linia Odry i Nysy była kontrolowana przez ZSRR. Bać trzeba się więc było protektora, który dopuszczał możliwość przehandlowania naszych granic, ale w Polsce nagłośniono przemówienie Byrnesa. Pamiętam jakiś wiec protestacyjny, gdzieś na Dolnym Śląsku i wrzeszczącego na nim generała. Chyba to był Zawadzki, ale nie Aleksander, lecz jakiś inny. Władza dostała do dyspozycji straszak niemiecki, którym posługiwała się do drugiego upadku Gomułki. A jeszcze nawet w stanie wojennym.
 
Z punktu widzenia tzw. obozu londyńskiego, podziemia w kraju i harcerzy z Lasku Wolskiego napięcie między niedawnymi sojusznikami mogło doprowadzić do wojny ludów, o którą modlił się Mickiewicz i która przyniosła Polsce wolność w roku 1918. Jej perspektywa uzasadniałaby prowadzenie walki partyzanckiej gdyby wybuch miał nastąpić niebawem. W dłuższej perspektywie jednak praktyczne by były raczej przygotowania w ścisłej konspiracji i praca wywiadowcza na rzecz zachodnich sojuszników. Do tej taktyki usiłowano przystąpić, w kraju i na Zachodzie, kiedy ruch partyzancki był już rozgromiony, lecz pozostała po n im konspiracja była infiltrowana i wręcz prowadzona przez bezpiekę. Skończyła ona tę grę, inscenizując spektakularną wpadkę tej konspiracji, kompromitację części emigracji politycznej oraz wywiadów USA i Wielkiej Brytanii. Ale to był późniejszy skutek, w roku 1953 – tzw. afera Bergu. 
 
Zaraz po wojnie dość sprawnie jeszcze funkcjonował ”Londyn” przez co należy rozumieć ówczesną emigrację polityczną. Ministrowie, generałowie zdążyli już byli poznać Zachód od strony politycznej i możliwości wojennych. Mogli i powinni byli wiedzieć, że Zachód też łapał oddech po morderczej wojnie, cieszył się pokojem, bezpieczeństwem, liczył poniesione straty i martwił się o przyszłość. W dodatku wąsaty uncle Joe, jego Russia i Red Army (już zresztą w tym momencie Sowiecka a nie Czerwona) cieszyli się jeszcze dość powszechną sympatią, jako niedawni sojusznicy. Jeszcze nie zadziałał plan Marshala. Komuniści współrządzili w Francji, byli wielką siłą polityczną we Włoszech. Pomysł, że demokratyczne rządy Zachodu podejmą wyniszczającą wojnę ze swoim wielkim i potężnym sojusznikiem w interesie kłopotliwego sojusznika był czystą abstrakcją.
 
Zresztą już w przemówieniu w Fulton Churchill powiedział, że sowiecki ekspansjonizm nie znaczy, że Moskwa chce wojny. Amerykańska, a potem natowska strategia zawarta została w słowie cointaiment - powstrzymywanie, odpychanie. Wojna Wschód – Zachód w Europie, na podobieństwo obu wojen światowych, stawała się możliwa raczej na skutek błędu, wypadku przy pracy. Obóz niepodległościowy jednakże przewidywał jej wyzwolicielski charakter, ale nie chciał brać pod uwagę niszczycielskich skutków jej przebiegu dla Polski i tego, że główną stawką w tej rozgrywce mogła być nie Polska a Niemcy.
 
W lasach nad Narwią partyzanci mogli sobie takie rozważania darować. Lecz ministrowie i generałowie ? Może myśleli, że zbrojne podziemie w Polsce, którym przecież nie kierowali, jakoś podtrzymuje ich pozycje, czy zachęca Zachód do interwencji. Generał Anders wybuch powstania w Warszawie uznał nawet nie za błąd, ale za zbrodnię. Realistycznie oceniał jego szanse. A po wojnie, kiedy to miał wrócić na białym koniu, nie wzywał by zaprzestać przelewania polskiej krwi w beznadziejnej walce. Liczył na trzecią światową. Zwrócił się do Waszyngtonu z propozycją odbudowy polskiej armii na Zachodzie, mającej brać udział w trzeciej wojnie światowej, na którą liczył. Ale to było w roku 1950 kiedy zbrojne podziemie w Polsce praktycznie nie istniało już od dwóch lat.
 
4. Klęska
 
Aleksander Fadiejew, sowiecki pisarz i działacz na odcinku kultury, zostawił po sobie jedną naprawdę dobrą książkę. To ”Klęska”, z której po latach zapamiętałem tę jedną scenę. Wojna domowa, Daleki Wschód czy Syberia. Czerwoni partyzanci, padający z głodu i ze zmęczenia, lokują się w obejściu chłopa, Koreańczyka. Szukają pożywienia i znajdują przemyślnie schowane prosię. Gospodarz, jego żona i dzieci, wszyscy zrozpaczeni i przerażeni, błagają dowódcę by je zostawił. To jest jedyne ich pożywienie na zimę. Dowódca jest przybity. Święcie wierzy w szlachetne cele rewolucji. Jest przekonany, że walczy o lepsze życie dla takich właśnie ludzi. Wie, że nie mają oni niczego innego do jedzenia i jednocześnie wie, że za chwilę każe zaszlachtować prosiaka. Jego ludzie zjedzą jeden posiłek i będą w stanie przemaszerować jeszcze kawałek.
 
Realista oceniający ten opis zapewne uznałby za mało realną jedynie rozterkę dowódcy.
 
Tyle się pisało, pisze i będzie pisać o partyzantce, o wszelkich aspektach jej działania, stosunkowo niewiele uwagi poświęcając jej czynnościom kwatermistrzowskim. Partyzanci przede wszystkim stale potrzebują jedzenia. Potrzebny im bywał transport; konie i wozy. Muszą nieraz uzupełnić garderobę i obuwie. Czasem przenocować w jakimś obejściu. Zapewnić w nim bezpieczeństwo rannym i chorym. To wszystko może im zapewnić jedynie teren, na którym akurat działają. Czyli praktycznie chłopi.
 
Polska wieś w okolicach 1945 roku znajdowała się w dość specyficznej sytuacji. Z jednej strony, żywność była, niekiedy dosłownie, na wagę złota. Może dlatego, że brakowało jej również na wsi. Mężczyźni poszli do wojska w trzydziestym dziewiątym i daleko nie wszyscy jeszcze wrócili. Młodzież płci obojga była wywożona na roboty do Reichu. Przez Polskę w okresie kilku lat dwukrotnie przewalił się front z milionowymi armiami.  Różnie się to nazywało, przeważnie kontygenty, lecz ściągała je bezwzględnie władza niemiecka, a po niej i polska. Wieś była ograbiona, pozbawiona środków produkcji i nie bardzo miał kto produkować.
 
I na tym tle należy rozpatrywać zaopatrywanie partyzantek, bo było ich kilka. Armia Krajowa, Narodowe Siły Zbrojne, Bataliony Chłopskie. To te większe znane i uznane. Do tego wiele różnych, lokalnych i wędrujących oddziałów, z różnie nazywających się organizacji podziemnych. Samodzielne grupy uciekinierów z gett i z obozów dla jeńców sowieckich. Z czasem pojawiała się Gwardia, potem Armia Ludowa. W miarę zbliżania się frontu nadchodziły oddziały partyzantki sowieckiej. Już później, w południowo wschodnich rejonach zjawiły się wypierane z Ukrainy oddziały UPA.
 
Działania partyzantów powodowały wysyłanie oddziałów karnych Wehrmachtu, wszelakich sił policyjnych, pacyfikacje. Obie strony wymuszały informacje, powoływały szpiegów i szukały szpiegów przeciwnika. Karano za udzielanie informacji i wszelakiej pomocy to Niemcom, to partyzantom. Postępowanie było przyśpieszone, kary natychmiastowe. Pobicia, zabójstwa, gwałty. Konfiskaty, czyli rabunki. Do tego nieraz na jednym terenie pojawiały się partyzantki walczące przeciw sobie nawzajem. Plagą też były liczne bandy rabunkowe, programowo bardzo brutalne. Niekiedy podszywały się pod znane struktury. Te, dopóki były centralnie dowodzone, starały się niezbyt skutecznie utrzymywać jakiś porządek. Było to trudne. Skład osobowy wielu terenowych oddziałów niekoniecznie przypominał młodzież z warszawskiej AK.
 
Chłopi też nie byli zwolennikami nowej władzy. Reforma rolna nie dotyczyła wszystkich, raczej bezrolnych i robotników rolnych niż gospodarzy. Nie budziła na wsi powszechnego entuzjazmu. Ale też niekoniecznie budziła entuzjazmu kontynuacja partyzantki już po odejściu Niemców, kiedy wymęczona wieś najbardziej liczyła na dawno oczekiwany spokój. Chłop publicznie wybatożony za wzięcie ziemi z reformy nie stawał się zwolennikiem leśnych.
 
Partyzantka tego okresu stawała się coraz bardziej wędrowna. Na autentyczne poparcie łatwiej może liczyć partyzantka lokalna. Nie bytuje ona w lasach, czy w górach, lecz składa się z miejscowych, którzy w dzień robią w swych gospodarstwach, a od czasu do czasu skrzykują się, wygrzebują ukrytą broń i ruszają na akcję. Taka przetrwała na zachodniej Ukrainie do lat pięćdziesiątych. – Automaty tam dadzą czy brać swoje ? – pytali w popularnej sowieckiej anegdocie tamtejsi rekruci na zebraniu informacyjnym. Ale oddział, który przychodził z Wileńszczyzny na Mazowsze, czy z Wołynia w Lubelskie miał problemy. Lokalna władza przeważnie nie składała się z przysłanych z Moskwy emisariuszy. To miejscowi szli do lokalnej milicji  czy nawet powiatowego UB, zajmowali stanowiska w urzędzie gminnym. Krewni, sąsiedzi traktowali ich nieraz jako swoich na urzędzie, co to mogą ostrzec, pomóc, czy przymknąć oczy. Dla partyzantów byli to zdrajcy wysługujący się sowietom, członkowie komunistycznej władzy, których należy likwidować. Tym słowem często się określało zabójstwo.
 
Nurt narodowy w partyzantce za wrogów uznawał nie tylko przedstawicieli władz lecz również mniejszości narodowe. Zabijał więc Białorusinów i Żydów. Nie tylko tych z UB i z PPR, ale jak leci, choćby wyciąganych z zatrzymywanych pociągów.
 
Partyzanci w większości mieli za sobą lata walki, wyrzeczeń, niebezpieczeństw. Przed sobą zaś nie widzieli szans na pomyślne wyjście. Wokół siebie odczuwali coraz większe niezrozumienie, niechęć i zdradę. W coraz większym stopniu zdawali sobie sprawę, że są już zwierzyną łowną, a nie stroną konfliktu. W takich warunkach w ludziach rodzi się brak współczucia dla innych, zaciekłość i okrucieństwo. Podobnie było po stronie władzy, która też słusznie czuła się zagrożona.
 
Były to czasy kiedy łatwo się zabijało. Jeden z nielicznych już ”wyklętych” opowiadał w rozmowie z dziennikarzem z okazji nowego święta, że trudno mu było strzelać do polskich żołnierzy, ale nie miał żadnych oporów jeśli chodziło o ubeków i ruskich. Do UB raczej nie brali na siłę. Kto tam szedł wiedział, że się naraża. Z żołnierzami sprawa wydaje się bardziej skomplikowana. Również z sowieckimi. W trzydziestym dziewiątym Armia Czerwona po prostu najechała Polskę, działając wspólnie i w porozumieniu z Niemcami. W latach 1944 i 1945 armia ta zniewalała Polaków, lecz jednocześnie ratowała przed Niemcami. ”Ocaliliście, ale nie wyzwoliliście” – formuła Jerzego Pomianowskiego najlepiej oddaje charakter ówczesnej sytuacji.
 
Żywotnym i realnym – co ważne – interesem Polaków było jak najszybsze zwycięskie zakończenie wojny z Niemcami. Każdy jej dzień oznaczał nowe ofiary. A Stalin już się tak bardzo nie śpieszył. Swój udział w Niemczech miał już umówiony z zachodnimi sojusznikami, a po drodze realizował podporządkowanie sobie Polski i innych krajów. Dlatego nie wykorzystał Powstania Warszawskiego dla przyspieszenia marszu na zachód. Dlatego rozprawiał się z partyzantami AK na Wileńszczyźnie i na Wołyniu, którzy zamierzali być i już byli sojusznikami w walce przeciw III Rzeszy. Polacy w wielu miejscach nawiązywali stosunki, czy nawet krótkotrwałą współpracę z sowieckim wojskiem, lecz napadani, bronili się, unikając nierównej walki gdzie mogli, Ale też kiedy mogli atakowali. W dawnym ZSRR ciągle nie rozumieją dlaczego niewdzięczni Polacy zabijali swoich wyzwolicieli.
 
Pierwsza Dywizja, Pierwszy Korpus, a na terenach podległych PKWN była już Pierwsza Armia. Znalazło się w niej i walczyło sporo akowców, choć niebezpieczeństwo groziło im nie tylko ze strony Niemców lecz również kontrwywiadu polskiego i sowieckiego. Formowano Drugą Armię i planowano sformowanie też trzeciej. Nie wyszło na skutek kolosalnej dezercji. Wielka część dezerterów znalazła się w lesie. Można ich zrozumieć, mają teraz swe święto. A co z tymi, którzy zostali, przełamywali Wał Pomorski, forsowali Odrę i Nysę, zdobywali Berlin ?
 
Już wkrótce jakaś ich cześć, wcielona do Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i pozostająca w szeregach WP walczyła ze swymi niedoszłymi towarzyszami broni.
 
P.S. Raz jeszcze przepraszam za powtórkę, jeśli ktoś czuje się urażony.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
,
 
 
 
 
 
 
 

”...Skalski to mistrz syntezy ”sprzedawanej”... atrakcyjnie” (Stefan Kisielewski)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka